Dzikie jęzory ognia wiły się niebezpiecznie blisko naszych ciał, przecinając gęste, gorące powietrze. Trzymałam w ręce komórkę, ściskając ją tak mocno, jakby była ukochaną zabawką a ja dzieckiem, które bardzo nie chciało jej porzucić. To był tylko symbol. Sposób, w jaki cały świat wokół mnie mógł się ze mną komunikować teraz miał zostać pochłonięty przez destrukcyjne płomienie. Bałam się tego, ale myśl, że mogę wyjść poza granice Nashville były tak podniecające, że byłam gotowa zetlić ulubioną szmaciankę.
Zerknęłam w kierunku stojących naprzeciw mnie Berna oraz Poppy, którzy wbijali wzrok w ziemię. Wzięłam głęboki oddech i jako pierwsza wrzuciłam telefon do watry, pozwalając by ciepło gładziło moje zmarznięte poliki. Przyjaciele mi powtórowali, wkrótce Penelope wyciągnęła ze swojego plecaka także kieszonkowy, skórzany notesik. Cały pękał w szwach, ale wszystkie jego cechy straciły znaczenie, kiedy pochłonął go czerwony kur. Tak właśnie miało być, naszym pierwszym celem było zatarcie śladów po wspólnych planach. Berno posłał nam smutny uśmiech - nie dlatego, że stracił swojego nowiutkiego smartfona, ale ponieważ cała nasza trójka wiedziała, że właśnie umieramy w naszych dotychczasowych życiach. Jutro zamierzaliśmy się odrodzić, ale dziś trwaliśmy w długiej agonii.
- Dobrze, moja drużyno książęca - odparł Berno, niższym i głośniejszym tonem. Szybko pochwycił jakąś gałąź, następnie wymierzając ją w moją stronę. - Wydaję rozkaz o powrót do psiej budy.
Poppy zachichotała, a ja tylko narzuciłam plecak na ramię, ostatni raz spoglądając na ognisko i rozpoczęłam kilkuminutowy marsz w stronę wyjścia z lasku. Później musieliśmyj edynie przejść przez niewielkie wybrzuszenia gleby i ścieżką dojść na tyły Rainforest Cafe. Powrót zajął nam ponad godzinę, kiedy znaleźliśmy się we fiacie Berna i jadąc wzdłuż 155 dotarliśmy do liceum. Rozpościerał się przed nami wielki, biały gmach; kolumna z tabliczką Hillsboro High School pośrodku otoczki zieleni, a nieopodal betonowa ścieżka oraz schody prowadzące do głównego wejścia szkoły. Pognaliśmy w te ślady, rozmawiając o przebiegu tego poniedziałku, jako że był to ostatni z poniedziałków w otoczeniu znajomych i rodziców. Nasze dyskusje ucichły, kiedy pchnęłam frontowe drewniane drzwi z czterema szklanymi kwadratami w środku. Naszym jedynym zadaniem było wpaść do sali matematycznej i wrzucić hałasujące w moim plecaku świerszcze do szuflady pani Hudson. Rok temu oblała Berna, więc musiał powtarzać trzecią klasę. W prawdzie zasłużył na to, ale włożył wręcz ogromne starania i wysiłek w dziesięciostronicowy referat na temat Thomasa Jeffersona. Wstawiła mu ocenę niedostateczną i z tym żmijowatym uśmieszkiem powiedziała "widzimy się po wakacjach, Bernardzie".
Poppy miała stać na czatach, kiedy będziemy włamywać się do gabinetu numer trzydzieści osiem, Berno powinien magicznie otworzyć zamknięte drzwi, a ja zająć się świerszczami, których Hudson przeraźliwie się boi. Problem polegał na tym, że do Poppy podeszła Nancy Harling, więc kiedy już weszłam do środka, Berno został złapany przez matematyczkę podczas gdy zaglądał do klasy przez szparę między drzwiami a framugą. Udało mi się włożyć świerszcze i schować w kącie kantorka. Tkwiłam tam wciśnięta między stary, zakurzony regał a ścianę, kiedy Hudson wpadła do niewielkiego pomieszczenia, wpuszczając do środka poświatę światła. Nie mogła mnie zauważyć, a ja nie mogłam zobaczyć jej. Usłyszałam tylko trzask drzwi i dźwięk kluczyka, obracanego w zamku.
Zostałam zamknięta i wiedziałam, że przyjaciele szybko mnie stąd nie wyciągną. Nie miałam telefonu, więc nie mogłam poprosić kogokolwiek o pomoc. Tak więc siedziałam w niewielkim zapleczu, oparta o ścianę z kolanami przypartymi do klatki piersiowej.
Po chwili nicnierobienia wstałam i zaczęłam chodzić w kółko, obserwując całe pomieszczenie. Naprzeciw drzwi stał regał pełen starych książek, za który wcześniej się schowałam. Dalej było tylko parę krzeseł, nieużywana tablica oparta o ścianę oraz duże kartony. To miejsce wcale nie przypominało zaplecza matematycznego, choć nie miałam pojęcia co w takim zapleczu powinno być.
Poddałam się. Nie mogłam krzyczeć, bo gdyby woźna mnie stąd wypuściła, pewnie kazałaby mi wyjawić okoliczności utknięcia tutaj. Nie mogłam też znosić wszechobecnej ciszy, przerywanej jedyne przez szybkie bicie mojego serca. Głębokie wdechy i wydechy wcale nie spowolniły rytmu, bo wciąż uderzyła we mnie okrutna myśl: nie wyjedziemy dziś.
Powinnam siedzieć teraz w starej, lazurowej terenówce, której farba przez kurz i brud zdawała się być modra, tymczasem siedziałam w swoim małym piekle.
Pod zamkniętymi powiekami starałam się wywołać obraz wpadającego tutaj Bernarda oraz Penelopy, ale imaginacja nie zamierzała się urzeczywistnić. Zamiast tego przychodziły wspomnienia, napływały wraz z nieprzyjemnymi dreszczami i w przeciwieństwie do owego mrowienia, nie rozpływały się po plecach.
To obraz moich rodziców zastępczych. Siedziałam przy stole, zanurzając łyżkę w rosole, kiedy Lauren odchrząknęła.
- Shannon, musisz o czymś wiedzieć, słońce. - Uśmiechnęła się słabo, kładąc dłoń na dłoni Georga. Odłożyłam zupę, błagając, by to, o czym muszę wiedzieć to wycieczka na Fidżi. Nawet rok później modliłam się, by powiedzieli, że jednak jedziemy na prywatną wyspę, ale tak nie było.
- No?
- Jesteś... Tak jakby...
- Jesteś adoptowana, Shannon. Nie jesteśmy twoimi biologicznymi rodzicami, a ty nie jesteś naszym biologicznym dzieckiem - przerwał George. Alice posłała mu wściekłe spojrzenie, cisnęła łyżką w stół i wybiegła z kuchni, a za nią jej mąż. Zostałam sama przy nakrytym stole z rozwartymi ustami. Oszołomiona. Właśnie wtedy mama przestała być mamą - przeobraziła się w Alice, a tato, najukochańszy tato zmienił się w Georga. Rodzice stali się jedynie opiekunami, a ja zrozumiałam, że cały czas trwałam w ich mieszkaniu jako błędna decyzja.
Bo nigdy nie byłam słodką blondyneczką w warkoczykach. Moje oczy, moje włosy, moje myśli i ubrania zalewały ciemne kolory. Oceny średnie, plany zawsze zbyt abstrakcyjne, a pokój nieuporządkowany jak moja głowa.
Ciąg bolesnych wspomnień przerwało ciche skrzypienie. Podniosłam wzrok z ziemi, po chwili podciągnięta do góry przez Poppy. Bardzo chciałam piszczeć i krzyczeć, ale skoro zachowywali się jak ninja, pewnie ja też powinnam zachowywać się jak on.
- Która godzina? - szepnęłam, podnosząc plecak. Wyszłam z zaplecza jako pierwsza, od razu zerkając na rząd okien po prawej stronie sali. Na niebie panował mrok, a chmury mozolnie sunęły przed siebie, przysłaniając pełny księżyc.
- Dochodzi dwunasta. Nałóż kaptur i bądź cicho, strażnik się tu włóczy.
Wzruszyłam ramionami i wykonałam polecenie blondyna, powoli wychodząc na korytarz. Przez szklany prostokąt drzwi frontowych mogłam zobaczyć dozorcę palącego fajkę obok kolumny. To był jedyny moment. Gasił stopą papierosa, kiedy pchnęłam drewniany kwadrat i wybiegłam z budynku, przytrzymując brzegi kaptura tak, by nie spadł. Zatrzymałam się na parkingu, czekając na dwójkę przyjaciół, a kiedy do mnie dobiegli, przepuściłam ich przed siebie.
- Hej tam! - dobiegł nas silny, męski głos. Wartownik wskazał na nas ręką, ale kiedy rozległ się warkot jeepa Berna, nawet nie drgnął, by nas złapać. Po prostu tam stał i patrzył, jak odjeżdżamy.
Zerknęłam w kierunku stojących naprzeciw mnie Berna oraz Poppy, którzy wbijali wzrok w ziemię. Wzięłam głęboki oddech i jako pierwsza wrzuciłam telefon do watry, pozwalając by ciepło gładziło moje zmarznięte poliki. Przyjaciele mi powtórowali, wkrótce Penelope wyciągnęła ze swojego plecaka także kieszonkowy, skórzany notesik. Cały pękał w szwach, ale wszystkie jego cechy straciły znaczenie, kiedy pochłonął go czerwony kur. Tak właśnie miało być, naszym pierwszym celem było zatarcie śladów po wspólnych planach. Berno posłał nam smutny uśmiech - nie dlatego, że stracił swojego nowiutkiego smartfona, ale ponieważ cała nasza trójka wiedziała, że właśnie umieramy w naszych dotychczasowych życiach. Jutro zamierzaliśmy się odrodzić, ale dziś trwaliśmy w długiej agonii.
- Dobrze, moja drużyno książęca - odparł Berno, niższym i głośniejszym tonem. Szybko pochwycił jakąś gałąź, następnie wymierzając ją w moją stronę. - Wydaję rozkaz o powrót do psiej budy.
Poppy zachichotała, a ja tylko narzuciłam plecak na ramię, ostatni raz spoglądając na ognisko i rozpoczęłam kilkuminutowy marsz w stronę wyjścia z lasku. Później musieliśmyj edynie przejść przez niewielkie wybrzuszenia gleby i ścieżką dojść na tyły Rainforest Cafe. Powrót zajął nam ponad godzinę, kiedy znaleźliśmy się we fiacie Berna i jadąc wzdłuż 155 dotarliśmy do liceum. Rozpościerał się przed nami wielki, biały gmach; kolumna z tabliczką Hillsboro High School pośrodku otoczki zieleni, a nieopodal betonowa ścieżka oraz schody prowadzące do głównego wejścia szkoły. Pognaliśmy w te ślady, rozmawiając o przebiegu tego poniedziałku, jako że był to ostatni z poniedziałków w otoczeniu znajomych i rodziców. Nasze dyskusje ucichły, kiedy pchnęłam frontowe drewniane drzwi z czterema szklanymi kwadratami w środku. Naszym jedynym zadaniem było wpaść do sali matematycznej i wrzucić hałasujące w moim plecaku świerszcze do szuflady pani Hudson. Rok temu oblała Berna, więc musiał powtarzać trzecią klasę. W prawdzie zasłużył na to, ale włożył wręcz ogromne starania i wysiłek w dziesięciostronicowy referat na temat Thomasa Jeffersona. Wstawiła mu ocenę niedostateczną i z tym żmijowatym uśmieszkiem powiedziała "widzimy się po wakacjach, Bernardzie".
Poppy miała stać na czatach, kiedy będziemy włamywać się do gabinetu numer trzydzieści osiem, Berno powinien magicznie otworzyć zamknięte drzwi, a ja zająć się świerszczami, których Hudson przeraźliwie się boi. Problem polegał na tym, że do Poppy podeszła Nancy Harling, więc kiedy już weszłam do środka, Berno został złapany przez matematyczkę podczas gdy zaglądał do klasy przez szparę między drzwiami a framugą. Udało mi się włożyć świerszcze i schować w kącie kantorka. Tkwiłam tam wciśnięta między stary, zakurzony regał a ścianę, kiedy Hudson wpadła do niewielkiego pomieszczenia, wpuszczając do środka poświatę światła. Nie mogła mnie zauważyć, a ja nie mogłam zobaczyć jej. Usłyszałam tylko trzask drzwi i dźwięk kluczyka, obracanego w zamku.
Zostałam zamknięta i wiedziałam, że przyjaciele szybko mnie stąd nie wyciągną. Nie miałam telefonu, więc nie mogłam poprosić kogokolwiek o pomoc. Tak więc siedziałam w niewielkim zapleczu, oparta o ścianę z kolanami przypartymi do klatki piersiowej.
Po chwili nicnierobienia wstałam i zaczęłam chodzić w kółko, obserwując całe pomieszczenie. Naprzeciw drzwi stał regał pełen starych książek, za który wcześniej się schowałam. Dalej było tylko parę krzeseł, nieużywana tablica oparta o ścianę oraz duże kartony. To miejsce wcale nie przypominało zaplecza matematycznego, choć nie miałam pojęcia co w takim zapleczu powinno być.
Poddałam się. Nie mogłam krzyczeć, bo gdyby woźna mnie stąd wypuściła, pewnie kazałaby mi wyjawić okoliczności utknięcia tutaj. Nie mogłam też znosić wszechobecnej ciszy, przerywanej jedyne przez szybkie bicie mojego serca. Głębokie wdechy i wydechy wcale nie spowolniły rytmu, bo wciąż uderzyła we mnie okrutna myśl: nie wyjedziemy dziś.
Powinnam siedzieć teraz w starej, lazurowej terenówce, której farba przez kurz i brud zdawała się być modra, tymczasem siedziałam w swoim małym piekle.
Pod zamkniętymi powiekami starałam się wywołać obraz wpadającego tutaj Bernarda oraz Penelopy, ale imaginacja nie zamierzała się urzeczywistnić. Zamiast tego przychodziły wspomnienia, napływały wraz z nieprzyjemnymi dreszczami i w przeciwieństwie do owego mrowienia, nie rozpływały się po plecach.
To obraz moich rodziców zastępczych. Siedziałam przy stole, zanurzając łyżkę w rosole, kiedy Lauren odchrząknęła.
- Shannon, musisz o czymś wiedzieć, słońce. - Uśmiechnęła się słabo, kładąc dłoń na dłoni Georga. Odłożyłam zupę, błagając, by to, o czym muszę wiedzieć to wycieczka na Fidżi. Nawet rok później modliłam się, by powiedzieli, że jednak jedziemy na prywatną wyspę, ale tak nie było.
- No?
- Jesteś... Tak jakby...
- Jesteś adoptowana, Shannon. Nie jesteśmy twoimi biologicznymi rodzicami, a ty nie jesteś naszym biologicznym dzieckiem - przerwał George. Alice posłała mu wściekłe spojrzenie, cisnęła łyżką w stół i wybiegła z kuchni, a za nią jej mąż. Zostałam sama przy nakrytym stole z rozwartymi ustami. Oszołomiona. Właśnie wtedy mama przestała być mamą - przeobraziła się w Alice, a tato, najukochańszy tato zmienił się w Georga. Rodzice stali się jedynie opiekunami, a ja zrozumiałam, że cały czas trwałam w ich mieszkaniu jako błędna decyzja.
Bo nigdy nie byłam słodką blondyneczką w warkoczykach. Moje oczy, moje włosy, moje myśli i ubrania zalewały ciemne kolory. Oceny średnie, plany zawsze zbyt abstrakcyjne, a pokój nieuporządkowany jak moja głowa.
Ciąg bolesnych wspomnień przerwało ciche skrzypienie. Podniosłam wzrok z ziemi, po chwili podciągnięta do góry przez Poppy. Bardzo chciałam piszczeć i krzyczeć, ale skoro zachowywali się jak ninja, pewnie ja też powinnam zachowywać się jak on.
- Która godzina? - szepnęłam, podnosząc plecak. Wyszłam z zaplecza jako pierwsza, od razu zerkając na rząd okien po prawej stronie sali. Na niebie panował mrok, a chmury mozolnie sunęły przed siebie, przysłaniając pełny księżyc.
- Dochodzi dwunasta. Nałóż kaptur i bądź cicho, strażnik się tu włóczy.
Wzruszyłam ramionami i wykonałam polecenie blondyna, powoli wychodząc na korytarz. Przez szklany prostokąt drzwi frontowych mogłam zobaczyć dozorcę palącego fajkę obok kolumny. To był jedyny moment. Gasił stopą papierosa, kiedy pchnęłam drewniany kwadrat i wybiegłam z budynku, przytrzymując brzegi kaptura tak, by nie spadł. Zatrzymałam się na parkingu, czekając na dwójkę przyjaciół, a kiedy do mnie dobiegli, przepuściłam ich przed siebie.
- Hej tam! - dobiegł nas silny, męski głos. Wartownik wskazał na nas ręką, ale kiedy rozległ się warkot jeepa Berna, nawet nie drgnął, by nas złapać. Po prostu tam stał i patrzył, jak odjeżdżamy.